Wielkanocnie nad Wisłą


W młodości moja mama przychodziła tu pieszo, z grupą przyjaciół. Potem rodzice przyjeżdżali tu samochodem. Ciocia Irka wiozła syrenką zupę w garnku, którą odgrzewali nad ogniskiem.

Kiedy byłam mała, też tu bywałam. Czasem w wakacje, czasem w ciepłą, letnią sobotę czy niedzielę wsiadaliśmy w malucha i już. 

Na środku rzeki była ptasia wyspa - tak na nią mówiliśmy, bo zawsze pełna była ptaków, rzadko kiedy ktoś zakłócał ich spokój.

Ostatni raz byliśmy tu z Tatą, mamą, J. i małą Marysią, kiedy to było -11-12 lat temu?


Niby blisko, ale daleko. 

Od kilku tygodni myślałam o tym miejscu i kiedy tylko zrobiło się ciepło, a my przyjechaliśmy w rodzinne strony, obraliśmy ten kierunek. A wcześniej spakowaliśmy resztki z wielkanocnego stołu, kanapki, owoce i w drogę. Chłopaki byli tu pierwszy raz. Mania w sumie też, bo tamtego "razu" nie pamięta. 
Bolo zafascynowany Wisłą, moczył łapki w wodzie, chłopcy szukali muszelek, korzeni i siedzieli na malowniczo zwalonym drzewie (tuż przy brzegu). Ja cieszyłam oczy wierzbami, które tak bardzo kojarzą mi się z tymi nadwiślańskimi stronami.
Wystawialiśmy twarze do słońca. Spacerowaliśmy boso po chłodnawym jeszcze piasku. Patrzyliśmy na ptasią wyspę, jakoś dziwnie cichą i pustą. Dobrze było. 

Będziemy tu wracać.

Komentarze

Prześlij komentarz