Madame... [o ludziach, którzy pozostają po sobie ślad]


Już za chwilę. Nowy rytm dnia i pełna mobilizacja. Po dwóch miesiącach luzu, pierwsze tygodnie nie będą proste. Potem już jakoś to będzie. I tak kiedy myśli krążą wokół szkół moich dzieci, we mnie odzywają się zupełnie nieproszone, moje wspomnienia. Chwile dobre i takie sobie. I pojawia się Ona.

Bolała mnie szkoła. Nie widziałam tu Przewodników. Ludzi, którzy pociągnęliby nas do przodu. Zarazili pasją, albo chociaż stali obok, życzliwie i przyjaźnie. Byli wsparciem. Tak mi się marzyło. Nauczyciele nie oceniający po pozorach, nie wojujący z zachowaniami przypisanymi do wieku rozwojowego - te bunty dzieciaków, te zachowania czemuś służą i po coś są? Widzący dalej, i słyszący więcej... Tak sobie myślałam. I znalazłam.

Do Madame trafiłam poza szkołą. Ale jej głos i uśmiech idą ze mną, choć od naszego spotkania minęło już grubo ponad 20 lat. I nie ma szansy na następne.

***

Od dawna nie chodzę już do drewnianego domku przy parku. Od dawna tego domu po prostu już nie ma. Tam, gdzie teraz czasem zaglądam do Pani, jest tylko mój monolog i westchnienie do Boga. I papieros wtykany w trawę, bo może ma Pani ochotę zapalić...

To była jesień. Kiedy do Niej szłam - zawsze przechodziłam wzdłuż ogrodzenia kościelnego, za którym rosły wysokie drzewa. Szurałam za dużymi trzewikami w liściach i zbierałam brązowe kasztany. Długie włosy zasłaniały mi pół twarzy, i jak zawsze wtedy, dźwigałam w sobie egzystencjonalny smutek. W przewieszonej przez ramię zielonej, brezentowej torbie targałam ostatnio czytane książki, które mnie poruszyły; ukochane tomiki poezji; zeszyty, w które wpisywałam swoje myśli i słowa i różne inne rzeczy - to wszystko, co może mieć przy sobie piętnastolatka.

Miałam uczyć się dodatkowo francuskiego, by potem może wybrać się na romanistykę, ale nie był to mój plan na życie. Ale dziękuję Bogu i rodzicom za ten pomysł, bo dzięki niemu miałam okazję spotkać, poznać i zaprzyjaźnić się z Panią Profesor. Z francuskiego mało pamiętam, pozostała mi jednak fascynacja jego melodią i dźwiękiem.

Co by się ze mną nie działo, do Niej szłam z radością i ciekawością, co też się wydarzy, o czym będziemy rozmawiać, niekonieczne w języku francuskim, z czego będziemy się głośno śmiać i jakie wzory będzie w powietrzu tworzyć dym z jej papierosów....

Madamka, bo tak mówiły o niej pokolenia młodzieży i nie tylko (kiedy do Niej trafiłam, była już na emeryturze), mieszkała w drewnianym domu blisko parku. Pamiętam te pokoje, niskie, urządzone w dworkowym klimacie, piękne lampy, kanapy, przepastne fotele, stare drewniane stoły. Wszystko ciepłe, klimatyczne, tak inne od meblościanek w większości domów. Zniszczone, ale z duszą, z klimatem. I książki. I zawsze kilka psów i kotów, starych, młodych, znalezionych, podrzuconych....

Są ludzie bez wieku. I ile by zmarszczek nie zakwitało na ich twarzach - są piękni. Bo żyli z fantazją i szczerze, bo się uśmiechali. Są ludzie, którzy choć miewają pod górę, to nie dają się i idą dalej, z blaskiem w oczach, bo przecież życie i tak jest takie piękne... Są ludzie, którzy potrafią słowem, gestem pomóc, wesprzeć, dodać otuchy i nadziei. Czy choćby wysłuchać, bez moralizowania, do ostatniej kropki. Są tacy, którzy choć mają 60, 70 czy 80 lat świetnie dogadują się z młodymi, bo sami są młodzi wewnątrz i młodość chmurną i durną rozumieją jak mało kto....
Taka była Ona.
Są ludzie, którzy pozostawiają w innych ślad po sobie...
Ona zostawiła.

To były różne pory roku, kiedy do Pani chodziłam. Pamiętam najbardziej jesień, bo to był "mój" czas. Taki obraz zapisał mi się w pamięci. I widzę Panią, Pani Profesor, taką francuską w ruchach i gestach, ze wspaniałym „er”, z nieodłącznym papierosem, otoczoną zawsze psami, kotami.
Pamiętam lekcje, które już po kilku minutach przemieniały się w rozmowę, bo taka była potrzeba chwili, o życiu, marzeniach, literaturze i poezji... Tęsknię za Pani fantazją, wrażliwością i klasą. Za Pani śmiechem i bystrym wzrokiem, który przewiercał każdego na wylot – trudno było ukryć przed Panią cokolwiek; nastrój, problemy czy zwykłe smutki...To przy Pani otwierałam się i wyrzucałam z siebie nastoletnie wkurzenie, to Pani moją niepokorę i niezgodę głaskała po głowie, i tłumaczyła. Świat, dorosłych. Nauczyciele raczej mnie nie lubili, byłam z tych siedzących w ostatnich ławkach, dyskutujących nie zawsze wtedy, kiedy było to wymagane, widzących świat w kolorach czerni i bieli bez grama szarości. Pani mnie lubiła. Pani lubienie mam w sobie po dziś. I mam kieszonkowy tomik poezji z dedykacją, który dała mi Pani podczas jednego z naszych spotkań (bo to nie były już korepetycje, w pewnym momencie nie chciała Pani nawet brać pieniędzy "za naukę", bo ta dawno wymknęła się nam spod kontroli). Trzymam go jak skarb.


Pani Profesor, powtarzała Pani często, że była kiepską nauczycielką, ale dobrym wychowawcą. Pani Profesor, o ileż ważniejsze jest to drugie, im jestem starsza, tym bardziej to wiem.

Komentarze

  1. Zazdroszczę...nigdy nie spotkałam takiego nauczyciela, przyjaciela.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny, poruszający wpis. Od razu pomyślałam o Madame Libery, choć to nieco inna historia ;) Podobna jednak o tyle, że obie Panie były nieprzeciętne. Pozdrawiam, ach!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz