Dawno, dawno temu, za górami, za lasami...


Dawno, dawno temu, za górami, za lasami była sobie taka wieś....

Pierwsze wspomnienie to zapach. Pieczonego chleba. I smak. Lekko kwaskowy. 
To było wydarzenie. Przygotowania do pieczenia zaczynały się dzień wcześniej, zakwas, czyszczenie mis, a potem od wczesnego rana zagniatanie i wyrabianie. Zajmowało to z pół dnia. Bochenki były okrągłe, idealnie wypieczone, było ich dużo! Te chleby ciotka przechowywała w izbie gospodarczej, gdzie chłód był nawet latem. Grubo krojona pajda z masłem (ucieranym w drewnianej maselnicy ze śmietany) i śmietaną z cukrem, albo miodem z przydomowej pasieki (kiedy to było, chyba mieszkający tam już tego nie pamiętają), czy na ostro z solą - te smaki zostaną ze mną na całe życie. 


Pamiętam szalonego konia, którego się bałam, co jednak nie powstrzymywało mnie przed przynoszeniem mu do stajni jabłek z sadu. Ale jak kuzyn wypuszczał go na pojenie przy studni, czy rozprostowanie nóg - uciekałam w bezpieczne miejsce, bo koń wariował. Słychać było tylko tętent kopyt i pochrapywanie, z prędkością światła robił koła na podwórku nie patrząc, co mu się plącze pod nogami... Był głośny i dziki. Kiedyś Tata wskoczył na niego na oklep i wyjechał na wiejską drogę z jedną ręką uniesioną wysoko nad głową. Zrobił szybką rundę w tę i z powrotem z okrzykiem w stylu:  Jam jest Michał Wołodyjowski!... ku radości nas wszystkich. Z sąsiednich gospodarstw wybiegali chłopaki i biegli za tym koniem i moim Tatą, o którego się bałam, ale też z fascynacją patrzyłam na jego umiejętności woltyżerskie :)


Była Kama, którą dokarmiałam pod stołem w kuchni i na dworze. I jej małe psiaki, z cudnymi gołymi, pachnącymi brzuszkami, i puszystym futerkiem. Ich ciepłe języki liżące mnie po ręce. Bezimienne koty, które sama nazywałam, co rano przemykały pod nogami, w oczekiwaniu na jedzenie. Dokarmiałam, nierzadko własnym kotletem z obiadu, pilnowałam, by miały wodę w miseczkach.

Ważnym punktem i zakończeniem dnia było wieczorne dojenie krowy. Asystowałam cioci przestępując z nogi na nogę z kubkiem, który dostałam od rodziców w ręce (pamiętam go dokładnie: był plastikowy, czerwony, miał żółte doklejone buty i szeroki uśmiech i bardzo mi się podobał!), czekając na nalanie do niego mleka. I pierwsze nieudolne próby samodzielnego dojenia krowy, pod okiem cioci.

I ten zapach obory, ciepłego mleka, i kolor wieczoru, kiedy zmienia się światło, ale jeszcze nie jest ciemno, powietrze staje się ostrzejsze i słychać szczekanie psów oddali... Pamiętam!

Widzę lodziarza, który jeździł samochodem dostawczym z melodyjką, zatrzymywał się przed bramami i kupowało się u niego lody - gałki nakładane z termosu. Moje dzieci nie wiedzą, co to dobre lody. Żadne kwaśniaki czy big milki nie mają nic wspólnego z tamtymi, prawdziwie mlecznymi, prawdziwie śmietankowymi... A może to tylko smaki dzieciństwa i wspomnienia?




Pamiętam bociany. Miały gniazda na drzewach i słupach. Jedno gniazdo było w zagrodzie tuż obok naszej. Towarzyszył nam klekot, co rano i co wieczór... I radość, jak udało mi się znaleźć bocianie pióro. Włożyłam do niego wkład i długo służyło mi w domu do pisania. I żart ciotki, która przekonała mnie, że jak bocianowi nasypie się trochę soli na ogon to nie odleci... Oj, jak chciałam pogłaskać takiego bociana, przyjrzeć mu się z bliska, więc z tą solą w garści uganiałam się po łąkach za nimi...

I żniwa. Powroty z pola pod wieczór na wozie z sianem. Matko, jakie to było niebezpieczne. Nasi rodzice, byli szaleni albo nieodpowiedzialni ;) Czy pozwoliłabym swoim dzieciom siedzieć na wozie tak zawalonym sianem, że trzeba się było kłaść na nim, żeby wjechać do stodoły? Ale jakie to było ekscytujące! Dziękuję, że ja mogłam! Prace od rana do wieczora, kłująca, sucha słoma, Bizony i snopowiązałki. I my dzieciaki plączące się między pracującymi dorosłymi, trochę pomagające, trochę przeszkadzające, trochę zmęczone, trochę nudzące się...


I spanie w stodole, na sianie! Zdarzało się to przy okazji większych zjazdów rodzinnych, kiedy brakowało miejsc do spania w domu. Nieprzenikniona ciemność, zapach siana, tajemnicze szmery i szelesty  sprawiały, że tak trudno było zasnąć. Nasze szepty i gadanie do późnych godzin. Cóż, w stodole spali najodważniejsi :)

Widzę rozłożysty orzech w części za domem, pod którym z A. zrobiłyśmy cmentarz dla zwierząt. Pochowałyśmy tam małą kaczuszkę, żółte kurczątko, kocię, któremu w stodole robiłam sztuczne oddychanie z pełnym przekonaniem, że ożyje...  mysz znalezioną w ogrodzie. Zwierzaki chowałyśmy w pudełeczkach albo owinięte szmatkami. Na miejsce pochówku kładłyśmy kafel piecowy ze strychu (dużo ich tam było), a na kaflach odrysowane od znalezionych szkieł karteczki przykryte tymi szkłami z informacjami o nieboszczykach i narysowanymi krzyżami. I pamiętam babcię, która pod naszą nieobecność zachodziła tam i to wszystko nam niszczyła, bo według niej nie wolno było zwierząt traktować jak ludzi, a już narysowanie krzyża....


Osobne miejsce zajmuje odpust - 15 sierpnia pod kościołem działo się, działo! Oczopląsu dostawałyśmy z A., tyle dóbr można było kupić, pierścionki, koraliki, spinki, i różne inne rzeczy, kolorowe, świecące... Na ten odpust zbierałyśmy pieniądze często już od początku wakacji. Organizowałyśmy teatr - występowałyśmy przed rodziną i widzami z łapanki - rozsyłałyśmy zaproszenia, egzekwowałyśmy potwierdzenie, opornych doprowadzałyśmy za rękę, a potem sprzedawałyśmy bilety! Za pieniądze, prawdziwe. Były piosenki, skecze, bajki i sztuczki magiczne. Brawa, brawa, a kasa płynęła strumieniem ;) 



Pamiętam siebie, z dwoma warkoczykami. Wiecznie podrapaną, ze ze strupami na kolanach, siniakami. W przerwach między ganianiem po polu pochłaniającą żywoty świętych, ustawione na regale w ostatnim pokoju, gdzie spałam.  

Moje dzieci konie i krowy znają głównie z okien samochodu. Widok kury, gęsi na żywo wywołuje w nich euforię. Nigdy nie byli w K. A moja córka jest już starsza ode mnie "tamtej". 
Czy gdyby trafili do tego miejsca, za górami, za lasami - siedzieliby w domu ze wzrokiem utkwionym w telefony i tablety, czy budowali plac zabaw z zepsutych opon, cegieł i desek? Czy stara drewniana szopa byłaby ich klubem? Czy siedzieliby na strychu, wyobrażając sobie, że... Czy ganialiby po polu, aż do rzeki? Czy mieliby swoje tajemnice i sprawy, o których nie śniło się dorosłym?

Zapachy, kolory, odgłosy wsi. Tej wsi już dawno nie ma. Nie ma obory ze zwierzętami, nie ma kur, kaczek. Stodoły pewnie też nie ma. I tamtego domu i pieca chlebowego. Ani strychu i naszego orzecha. Nie ma też małego, uśmiechniętego Przemka, o cudnych, wielkich brązowych oczach i łobuzerskim uśmiechu.
My - zgrana ekipa kilku, w porywach do kilkunastu dzieciaków - jesteśmy już od bardzo dawna bardzo dorośli. 



Czy tamta wieś jest już tylko w naszych głowach?

Komentarze

  1. Ależ... Aż mi dech zaparło...My kumy dwie!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pieknie opisane wspomnienia ! A szkoda że czasy teraz takie inne ... i dzieci nasze tak mniej tych wspomnień mieć będą. Ciepło pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. niesamowite...też wróciłem do swojego dzieciństwa .dzięki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się. Okazuje się, że wiele osób ma bardzo podobne wspomnienia dzieciństwa :)

      Usuń

Prześlij komentarz