Lusina historia, czyli jak to z naszymi kotami było...

 

Kiedy myślę o kocie, jakiego chciałabym kiedyś jeszcze mieć, widzę Luśkę. Piękną mieszanką kota rosyjskiego i dachowca, szaro-rudo-białą, z różowym noskiem z plamką. W ruchach księżniczka - gracją mogłaby się dzielić, i tak by jej nie ubyło. Ale nie o wygląd chodzi, tylko charakter. Bo to był kot na każdy czas i warunki, a do tego pieszczoch. Kiedy brało się Luśkę na ręce, dosłownie wiotczały jej mięśnie  - w każdej pozycji było jej wygodnie. Kot, który nie bał się ludzi, brat łata, ufny, otwarty  jak pies.


Trafiła do nas z Palucha, po traumatycznych przejściach ze złymi ludźmi, po stracie kociąt, które dopiero co urodziła... Skóra i kości i cierpienie w oczach. Kiedy ją zobaczyłam wiedziałam, że to nasz kot.

I tak dołączyła do nas, do kawalerki, które było już terytorium zajętym przez innego kota. Puśka nie była zachwycona pojawieniem się konkurencji, chciała zaznaczyć, czyj to teren i kto tu rządzi. wybuchały więc małe bitewki i  całkiem duże wojenki. Wychodząc do pracy zamykaliśmy Lusię w łazience, żeby się dziewczyny nie pozabijały...  Taki stan trwał kilka tygodni. Po tym czasie kurz wojenny opadł, topór niezgody został zakopany, a kocice podpisały pakt o nieagresji, z tygodnia na tydzień stając się sobie coraz bliższe... Zaprzyjaźniły się, spały obok siebie. Nad ranem robiły - łapa w łapę - przegony od okna pod drzwi, zrzucając z mebli co popadnie i kończąc zabawy na kanapie, w którą wbijały pazury i drapały, drapały, drapały... My na tej kanapie spaliśmy ...

Luśka miewała dramatyczne ruje ( nim jeszcze nie została wysterylizowana). Można było oszaleć, miauczała i wydzierała się dniami i nocami. Któregoś dnia wypatrzyła z balkonu działkowe koty i nie namyślając się długo - wyskoczyła z drugiego piętra. A my za nią, tyle że przez drzwi... Ganialiśmy po działkach jak te głupki, na nasze nawoływania zatrzymywała się, patrzyła w naszym kierunki i z lekko zawstydzoną miną szła dalej w swoją stronę... Wreszcie po pokonaniu ogrodzenia jednej z działek, J. złapał ją przy jakiejś altance. Kocica była obrażona - za szybko ściągnęliśmy ją z powrotem do domu.

Mijał czas. Zmieniliśmy mieszkanie, i pojawiła się Marysia. I tak jak Puśka była diabelnie zazdrosna (nie tolerowała Mani, wciskała się między dziecko a mnie, zawsze była blisko, bliżej - nie dawała się wyprosić z kolan, wbijała pazury, a zrzucona - z uporem maniaka i zaciętym wyrazem pyszczka próbowała wejść kolejny raz i jeszcze ;)) - tak Luśka przyjęła Mańkę, jak coś zupełnie oczywistego, można by rzec - jak swoją. Uwielbiała wylegiwać się w dziecięcym łóżeczku i przesiadywać w foteliku.

A potem, po kilku latach, przyszedł ten czas.  Luśka zachorowała. Weterynarze na początku nie bardzo wiedzieli, co jej jest, może białaczka, może nerki. Umarła mi na rękach, około szóstej rano,  w przychodni weterynaryjnej, kiedy poszłam z nią na zastrzyk. W czasie badania, ustalałyśmy z panią weterynarz szczegóły przeprowadzenia usg, kiedy w pewnej chwili lekarka zbladła, stwierdzając, że kocica jest w agonii. Pobiegła do gabinetu obok, po zastrzyk usypiający, żeby skrócić kocie cierpienie - kiedy wróciła, kot już nie żył.

Pochowaliśmy ją w jej ulubionym kocyku, pod drzewem przy bielańskich ogródkach działkowych - widzieliśmy je z okien. Długo było smutno, długo było pusto. Pusia jeszcze przez kilka miesięcy rozdzierająco miauczała, patrząc na transportową klatę, stojącą na szafie w przedpokoju. W niej ostatni raz widziała Luśkę.

I choć Puśka była z nami znacznie dłużej, i od małego, i choć w letnie noce znosiła do wynajmowanego domu żywe myszy z Lasu Kabackiego, z triumfem rzucając je nam na kołdrę, i choć jeździła z nami tu i tam i ówdzie i nawet przez to, że z czasem podróże te stawały się traumatyczne dla wszystkich (pal licho darcie pyska przez dwie godziny, gorzej jeśli fetor unoszący się z wiklinowej klatki sprawiał, że współtowarzysze podróży obrzucali mnie spojrzeniami pełnymi żądzy mordu)  i choć chodziła z nami na spacery nad Wisłę, biegała po drzewach, robiła koła, a na wołanie przybiegała do nas jak pies, i choć znałam ojca jej dzieci  i asystowałam przy porodach... - to jednak kiedy myślę o kocie, jakiego chciałabym jeszcze kiedyś mieć, widzę Luśkę...

Komentarze