Tratwą po Biebrzy, czyli jak wyglądał nasz rodzinny spływ (Atrakcje Podlasia)

Na kajakach pływamy co roku, na tratwach nie mieliśmy okazji. Więc jeszcze w Warszawie zarezerwowałam spływ tratwą i powiem wam, że nie mogłam się go doczekać! Zobaczyć Biebrzę z rzeki, płynąć przez Biebrzański Park Narodowy!
Wreszcie nadszedł ten dzień i rano o 9.30 stawiliśmy się w umówionym miejscu. Matko jedyna, samo dotarcie do miejsca wypłynięcia było ekstra! Załadowani na pakę dużego samochodu terenowego, czuliśmy się jak na safari, pędząc piaszczystą drogą wzdłuż rzeki! Gęby nam się śmiały, a kiedy kierowca i właściciel Biebrza safari zastukał w dach i krzyknął do nas przez okno: orzeł bielik nad nami, ekscytacja sięgnęła zenitu!



 A potem zatrzymaliśmy się, tratwa została zwodowana, my szybko przeszkoleni i na wodę! Płynęliśmy sami, jedna tratwa, na niej nasza piątka. Tratwa z daleka wygląda jak domek na wodzie, szczególnie po spuszczeniu rolet. Wewnątrz "domku" mieliśmy do dyspozycji dwie ławki do siedzenia i niewielki blat. Do obsługi tratwy dwie pychy (matko jedyna, jakie te pagaje ciężkie!), trzy wiosła, dla wszystkich kamizelki. Wyruszyliśmy przed godz. 10. I pierwsze zaskoczenie, zamiast płynąć z nurtem rzeki, cofaliśmy się! Mimo usilnych starań i walki z żywiołem  — wiatr głów nie urywał, szczerze to na lądzie nie zwróciłabym na niego uwagi, ot taki wietrzyk, ale tu, na wodzie, skutecznie niweczył nasze wysiłki. Co się namachaliśmy wiosłami, co się poodpychaliśmy pychami, to i tak staliśmy w miejscu. Nie powiem, drużyna szybko opadła z sił, mało tego, chwycił nas w swoje szpony pesymizm i z niejednych ust wyrwało się, że to bez sensu, nie damy rady! Powiem wam, że był taki moment, że sama to poczułam, przez sekundę  — nie popłyniemy! Zalał mnie głęboki smutek i żal, bo tak czekałam, tak się cieszyłam i co? Mieliśmy kilka zrywów. Raz ja, raz mąż podrywaliśmy się, łapaliśmy za te pagaje i dalej, zawsze przyłączało się któreś z dzieci i mówiliśmy głośno: no jak nie damy rady, damy, teraz się uda... Po czym po kółeczku na wodzie walczyliśmy co sił, by przynajmniej zostać w tym samym miejscu, a nie oddalać się od mety... I znów marazm i leżenie na dechach w przenośni i dosłownie. Ktoś rzucił jakiś żart, ktoś wymownie zamilczał... Mąż nagrywał odcinki z dziennika pokładowego, żarciki typu „4 dni później kończy nam się woda, patrzymy na siebie wilkiem..." Przeczekaliśmy zły czas i kiedy tylko wydało nam się, że wiatr zelżał, rzuciliśmy się co sił i udało się, popłynęliśmy! Walczyliśmy zażarcie o każdy metr do przodu o kolejny zakręt, kolejne zakole... Posuwaliśmy się, byle do przodu!










Spływ miał nam zająć od czterech do siedmiu godzin, z grillem w trakcie (tak, mieliśmy grilla na pokładzie). Zapomnijcie o grillu, byliśmy tak wykończeni i tak przerażeni tym, że utkwimy gdzieś na rzece, skąd nas nie będzie można zgarnąć przed nocą, że nie w głowie nam były długie postoje. Machaliśmy więc w grupach i podgrupach, kto padał na pysk, ten szedł na krótki odpoczynek i dalej! Chwilami mieliśmy dość, chwilami nie widziałam, jak wygląda brzeg, co tam się dzieje, bo nie patrzyłam, skoncentrowana na śledzeniu tratwy i kontrowaniu — Jarek na przodzie, ja na tyle, ja na przodzie, Jarek na tyle, albo razem na przodzie. Chłopaki na początki mieli problem z wyczuciem wioseł i pych, chlapali wodę, działali na odwrót, ale w pewnym momencie wszyscy załapali i płynęliśmy, płynęliśmy! Widzieliśmy czaple białe, przepływaliśmy obok gniazda łabędzi — zdziwiłam się, że sierpień, bociany niebawem odlatują, a tu młode takie nieopierzone, cała czwórka. Czujnie na nas patrzył pan łabędziowy, staraliśmy się nie podpłynąć zbyt blisko, żeby nas nie zaatakował. Udało się! Przeprosiliśmy rodzinkę za wtargnięcie na ich teren i popisy wątpliwej jakości przed ich gniazdem (jedno nieplanowane kółko i płynięcie od brzegu do brzegu), wybaczone nam zostało, żadne nie zasyczało, ani nie wyciągnęło długaśnej szyi.







I tak pod koniec, kiedy Franek z Jarkiem zgrali się i wpadli w rytm, mogłam zalec na ławce i powiem wam, że już się z niej przez dwie godziny nie ruszyłam. Ramiona mi płonęły ogniem piekielnym, kości bolały, a na dłoniach wypatrywałam bąbli... W głowie widziałam już obraz dnia kolejnego, z serii ani ręką, ani nogą, zgon!

Widoki, kiedy już mogłam się nimi rozkoszować — piękne! Zieloność cieszyła oczy, tu jakieś kwiaty, tam trzciny... I ciekawość, co kryje się dalej? Miałam wrażenie, że Biebrza zamyka się przed nami, nie pokazuje tego, co ma najlepsze. Jesteśmy tu obcy. Rozumiem ją.

Wreszcie most, prawie blisko, a to zmyłka, bo nagle zakręt, jakieś zakole, podroczył się z nami, umordowanymi, raz i drugi, wreszcie jest! I piękne konie przy brzegu, a ja mam słabość do koni okrutną, choć nigdy nie jeździłam konno (trochę wstyd, wszak w Kozienicach jest i zawsze za mojego życia była stadnina koni). A jak most to znaczy, że do przystani tylko 500 metrów...

Satysfakcja ogromna, umęczenie naszych rąk, ramion i pleców też. Powiem wam, że nie przypuszczałam, że spływ tratwą jest tak wyczerpujący - w naszym wypadku przyczynił się do tego wiatr, bo pod wiatr, pod wiatr, pod wiatr... W między czasie popadał deszcz, ale nic to, dobrze, że nie było burzy, bo wtedy "tratwę w trzciny, schować się i przeczekać". Jak spod mostu, bo tak byliśmy umówieni, zadzwoniłam do właściciela tratwy, i wzdychając powiedziałam, że wreszcie dobijamy do mety, lekko rzucił "Co, ciężko było na początku? Dwie trzy godziny, a potem popłynęliście?" Jasnowidz :)

Mimo tego, a może dlatego, warto było przeżyć taki dzień, taki czas. Trochę pokazał, jak reagujemy w sytuacjach lekko kryzysowych" na początku były spięcia, nerwy, spadek nastroju, ale ostatecznie duch walki wygrał. Chłopaki przestali marudzić i zakasali rękawy i okazało się, że mogą, dają radę. Śmialiśmy się i na przemian wkurzaliśmy, żartowaliśmy i psioczyliśmy. Komary cięły, muszki też... Na finiszu byliśmy ledwie żywi, ale na drugi dzień okazało się, że przewidywanego dramatu nie było. Przynajmniej u młodszych tratwiarzy ;) Cieszę się i tak sobie myślę, może za rok, dwa wybierzemy się na kilkudniowy rejs z nocowaniem na tratwie? To by było coś!

Biebrza safari, 
Dolistowo Stare 108,
www.biebrzasafari.pl





Komentarze

  1. Skoro pływacie taką tratwą, to jest to idealne przygotowanie do tego, aby spróbować popływać czymś innym, a konkretnie chodzi mi o taką propozycję, jak sup deska z wiosłem . Myślicie, że taka aktywność mogłaby się Wam spodobać, jeśli macie do tego idealne warunki? Takie deski można kupić nawet w wersji dmuchanej, także jestem przekonana, że sprawdzicie sobie oferty.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz